Zostały tylko zgliszcza

Za każdym razem, kiedy w telewizji jest mowa o roszczeniach Niemców wypędzonych z Ziem Odzyskanych wobec Polski, dla Zofii Bochen czas cofa się o sześćdziesiąt lat. Znów jest szesnastoletnią Zosią Dziurówną, która samotnie odprowadza na cmentarz siedem trumien z ciałami najbliższych. Samotnie, bo ci, którzy mogliby się przyłączyć do konduktu, rozpaczali właśnie po swoich bliskich, również zamordowanych przez żołnierzy wermachtu.

Pacyfikacja Trzonowa 13 grudnia 1944

Podczas II wojny światowej z Miechowszczyzny do przymusowej pracy w Niemczech wywieziono 30 tysięcy osób. Zofia Dziura nie bała się pracy, nawet najcięższej. Bała się natomiast tego, że trafi na roboty do Rzeszy i już nigdy nie wróci, już nigdy nie zobaczy Trzonowa, rodziców, czterech braci i czterech sióstr. A wieś powtarzała jak litanię: "Znowu Niemcy kogoś złapali, znowu kogoś wywieźli". Bała się tak bardzo, że poszła z własnej woli na ciężką harówkę do Miechowa, bo tylko wydana przez hitlerowskie władze karta mogła ochronić ją w razie łapanki. W karczmie przy obecnym placu Kościuszki sprzątała, gotowała, czasem była kelnerką. Właściciel płacił jej dachem nad głową i skromnymi posiłkami. Gdy mogła, szła do oddalonego dwadzieścia kilometrów Trzonowa. W środowe popołudnie 13 grudnia 1944 roku nie przypuszczała, że już następnego dnia zobaczy swą rodzinną wieś. Środek tygodnia, pracy w bród, nie było czasu nawet na zatęsknienie za domem. I wtedy do Miechowa dotarła straszna wieść: Trzonów wymordowany! Poczekała więc do świtu i poszła.

Dlaczego właśnie Trzonów? Położona na skraju lasów sancygniowskich wieś nieustannie pomagała partyzantom. Pani Zofia pamięta ogromną kuchnię polową, która stała latem w ogrodzie. Bywało, że żywiło się przy niej kilkadziesiąt osób.

Hitlerowcy szli przez Trzonów, strzelając na oślep, do wszystkich, którzy stanęli na ich drodze. Nie było taryfy ulgowej - wśród 49 ofiar masakry była dziewięćdziesięcioletnia kobieta i dziesięciomiesięczny chłopiec. Mordercy przetrząsnęli każdy dom, każdą stodołę, dźgali bagnetami w każdy snop słomy, w którym jakaś zrozpaczona matka mogła ukryć swoje dziecko, wrzucali granaty do każdej piwnicy, w której mogli schować się ludzie. Szli, paląc za sobą wszystko, czego nie udało im się zniszczyć wcześniej.
   
Bo Niemcy niejednokrotnie próbowali złamać Trzonów. Jednak nawet po tym, jak 26 sierpnia 1944 roku po ataku lotnictwa od ładunków fosforowych zapaliło się pół wsi, mieszkańcy dalej pomagali żołnierzom z lasów sancygniowskich.

Brnąc przez grudniowy śnieg Zosia spodziewała się najgorszego. I zastała najgorsze. Trzonowa w ogóle nie było.
   - Ani sadów, ani domów, ani obejść, bydła ani gadziny. Jakby wsi nie było. I żadnych żywych ludzi. Tylko zgliszcza i zamarznięte trupy - opowiada pani Zofia.

Ci, którzy przeżyli, chowali właśnie swoich zmarłych. Rodzice Zofii Dziury, jej mała siostrzyczka i czterej bracia leżeli jeszcze tam, gdzie dosięgły ich niemieckie kule.

Na miejscu kaźni były jeszcze trzy siostry Zosi. Żołnierze spieszyli się, strzelali na oślep. Najstarsza, siedemnastoletnia Marysia, była nieprzytomna, lżej ranne młodsze dziewczynki - pięcio - siedmioletnia - udały, że nie żyją.

Wszystkie wróciły do zdrowia, Marysia właściwie cudem - długo leżała nieprzytomna, w gorączce. Brakowało lekarstw, rana w przestrzelonej na wylot twarzy nie chciała się goić.

Leokadia Nowak, z domu Szmer, nie ma wątpliwości, że tego strasznego dnia czuwała nad nią Boża Opatrzność. Gdy 13 grudnia do obejścia Szmerów wtargnęli dwaj żołnierze Wermachtu, Leokadia - wówczas 11-letnia dziewczynka - była w domu wraz z rodzicami i ich przyjacielem, partyzantem Władysławem Kozikiem. Pierwszy zginął Kozik, który w desperackiej próbie ocalenia życia wybiegł na podwórko, wprost pod kule oprawców. Stanisław Szmer wydostał się po drabinie na tył domu i zbiegł. Do ucieczki namówiła go żona. Zofia Szmer była pewna, że jego - mężczyznę - zastrzeliliby bez wahania. O siebie - kobietę, matkę - bała się znacznie mniej.

Do domu wszedł jeden z Niemców i wyciągnął broń. Matka Leokadii zaczęła błagać, by darował im życie - jedenastolatce i matce trojga małych dzieci… I wtedy żołnierz zapytał po polsku Leokadię: "Ile masz lat?". Kiedy usłyszał: "Jedenaście", powiedział: "Tyle, co moje dziecko". I rozstrzelał matkę. Nakazał dziewczynce: "Schowaj się, bo tamten na pewno cię zabije!" - i wyszedł z domu. Leokadia ukryła się w spiżarce. Sparaliżowana z przerażenia została w niej do chwili, gdy od spadającego fragmentu płonącego dachu zapaliły się jej włosy.

We wsi mieszka do dziś druga rodzina Szmerów. Także ich dom rok 1944 rok ubrał w żałobę. Młodziutka Stanisława Szmer została postrzelona w brzuch. Umierała kilka godzin, na tyle przytomna, aby odczuwać nieludzkie cierpienie, które zadali jej oprawcy. Brat Stanisławy, Józef, zginął na miejscu. Ich postrzelona w oko matka przeżyła.

Niecały rok po tragedii Zofia Bochen wyszła za mąż. Musiała - opiekowała się przecież dwójką małych dzieci. Dla siedemnastoletniej dziewczyny był to w powojennej Polsce ciężar nie do udźwignięcia w pojedynkę.

Dziś 76-letnia pani Zosia mieszka w małym domku z przepięknym ogrodem. W ciepłe wrześniowe dni większość czasu poświęca pielęgnacji ukochanych kwiatów. Czas na chwilę wytchnienia ma dopiero wieczorem. Zaparza herbatę, siada w fotelu, włącza "Wiadomości"… I koszmar powraca.

Kobieta nie ma wątpliwości: - _Kto zaczyna, ten powinien ponosić odpowiedzialność. A we wsi mówią: "Niemców wypędzono, ale nikt do nich nie strzelał. Trzeba przypomnieć światu, kto podczas drugiej wojny światowej naprawdę cierpiał".

Chociaż wieś zamieniła się w 1944 roku w zgliszcza, mieszkańcy Trzonowa nigdy nie dostali odszkodowań za poniesione straty. - Za najcenniejsze, co straciłam, i tak nikt nie jest w stanie mi zapłacić - mówi Zofia Bochen, patrząc na zdjęcie swojej zamordowanej rodziny.

Tekst i fot.
ANNA WŁODARCZYK

W latach czterdziestych każdy w Trzonowie miał w lesie kogoś z rodziny. Dziś każdy ma kogoś na pomniku. Stojący pośrodku wsi ciemny obelisk przypomina nazwiska ofiar pacyfikacji, pochowanych w zbiorowej mogile w Książu Małym.

Zofia Bochen straciła 13 grudnia 1944 roku siedmioro bliskich. Myślała, że to wystarczająco dużo, by miała prawo do położenia na mogile nagrobka, który upamiętni jej rodziców, siostrzyczkę i czterech braci. Ale w Urzędzie Gminy w Książu Wielkim usłyszała: "Grób podlega gminie i to my się nim zajmujemy".

18 września grób był tak zarośnięty, że szukając go na niewielkim cmentarzu w Książu Małym kilka razy przeszłam tuż obok, nie dostrzegając niczego poza kępami perzu - chwasty zasłaniały nawet tabliczkę informującą, kto tutaj leży. Wczoraj na mogile były już fundamenty grobowca. Wójt Marek Szopa zapewnia, że prace zostaną zakończone do końca września tego roku. (AW)

źródłohttps://dziennikpolski24.pl/zostaly-tylko-zgliszcza/ar/1922028 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz